Psotka

Była długowłosą króliczą kruszynką. Trafiła do nas w wieku siedmiu tygodni. I od razu zawładnęła całym domem. Było wiadomo, że będziemy jeździć na wystawy, a potem pomyślimy o potomstwie. Ale najpierw trzeba było maleństwo odchować, a nie było to łatwe.

Psotka była niejadkiem. Dostawała wszystko według zasad żywienia – mięso, warzywa, ryż, suplementy. Ale miała tendencje do wymiotów i rozwolnień. Badania, preparaty na wzmocnienie, witaminy i brak konkretnej diagnozy. Jedynie podsumowanie: widocznie ten typ tak ma. Młody lekarz weterynarii wyczuł laików i dość dokładnie wydrenował nasze portfele. Obliczyliśmy, że w ciągu kilku miesięcy na weta i leki wydaliśmy więcej, niż kosztował nas szczeniak. Ale nikt nie miał wątpliwości, że nie można było inaczej.

Tymczasem Psotka wydoroślała, uzyskała kwalifikacje hodowlane i znaleźliśmy ojca dla jej dzieci. W napięciu czekaliśmy, co będzie. Mniej więcej po miesiącu powinna się zacząć zaokrąglać. A tu nic! Po dziewięciu tygodniach, kiedy Psotka może nieco przybrała, zaczęła zachowywać się niespokojnie, nosić zabawki na legowisko, pokazało się też mleko. Nic, tylko będzie rodzić! Przygotowaliśmy wszystko, mierzymy temperaturę – spadła. No to dzbanek kawy i czekamy.

Kręciła się, popiskiwała, drapała w kocyk. Po kilku godzinach uspokoiła się i zasnęła. Jakby już było po wszystkim. Nie było na co czekać, zapakowaliśmy ją do samochodu i pojechaliśmy do naszego weta. Osłuchał i stwierdził, że nie słyszy żadnego tętna, być  może szczeniaki obumarły i trzeba ciąć. Tak też się stało i w samą porę. Bo szczeniaków nie było, za to był mięsak macicy, którą trzeba było usunąć. Rzecz jasna, nie za darmo.

Psotka wyzdrowiała i przeżyła ponad 14 lat, a my o mało nie poszliśmy „z torbami”. Ale – jak się miało okazać – to był dopiero początek kłopotów…

Tipsy

Również długowłosa królicza, maleńka sunia, w której pokładaliśmy nadzieje wystawowe. Kłopotów z jedzeniem nie było. Na wystawach uzyskała odpowiednie oceny, zaliczyła przegląd i w odpowiednim czasie pojechaliśmy z nią do wybranego kawalera. Po około dwóch tygodniach od krycia zaobserwowaliśmy nietypowe objawy, jak na ciążę. Wizyta w gabinecie weterynaryjnym rozwiała wszelkie wątpliwości – ropomacicze. Znów cięcie, druga jamniczka nie do hodowli, a w portfelu zaświeciło pustkami.

Ale najgorsze było jeszcze przed nami. Któregoś dnia Tipsy zwróciła zjedzony obiad. Początkowo myśleliśmy, że coś zaległo jej na żołądku i pozbyła się tego z wymiotami. Tymczasem te się powtarzały, aż pojawiła się żywa krew. Nie było na co czekać.

Wet zbadał Tipsy i rozpoznał zapalenie żołądka i jelit uprzedzając, że istnieje zagrożenie życia. Nafaszerował ją lekami, nawodnił i kazał przyjechać następnego dnia, o ile jeszcze będzie po co… Na szczęście przeżyła, ale codzienne wyjazdy na zastrzyki, kroplówki, potem kupowanie specjalistycznej karmy – to wszystko urosło w tysiące. Pozbawieni wszystkich oszczędności mieliśmy dwie urocze suczki do kochania, choć tak marzyła się hodowla. A może zainteresuje cię także ten artykuł na temat hodowli labradorów w Polsce?

Tiff i Xantia

Skoro z króliczymi nie wyszło, może wyjdzie z miniaturowymi. Po pewnym czasie zdecydowaliśmy się na psa i sukę z innej hodowli – jednej, ale z różnym pochodzeniem. Zaciągnęliśmy kredyt. Przyszły ogromne sukcesy wystawowe, pies uzyskał również status użytkowego po zaliczeniu konkursu pracy łowieckiej. Po osiągnięciu tytułów championów, w tym międzynarodowego przez Tiffa, postanowiliśmy spróbować hodowli. Radość po potwierdzeniu ciąży u Xantii nie miała granic. Z zadowoleniem obserwowaliśmy, jak zaokrąglają się jej boki. Nagle, około 40. dnia ciąży, zaczęła odmawiać jedzenia. Nie pomagały zmiany karm, gotowanie mięsa, zamiana na surowe – po prostu nic. Piła tylko wodę, a przecież musiała czymś odżywiać rosnące w niej szczeniaki i mieć siły na poród.

Znowu wet, glukoza, elektrolity, witaminy – podskórnie, dożylnie, domięśniowo. Przez trzy tygodnie dzień w dzień jeżdżenie na odżywianie pozajelitowe, aby uratować sukę i jej dzieci. W dniu przewidywanego rozwiązania nie czekaliśmy na akcję. Zapakowaliśmy Xantię do auta i pojechaliśmy na cesarskie cięcie. Na świat przyszły trzy piękne, zdrowe, dorodne dzieciaki – piesek i dwie suczki. Przyjechaliśmy do domu i kiedy wydawało się, że już może być tylko lepiej – świeżo upieczona mama, być może pod wpływem szoku, kłapnęła zębami, kiedy podkładałam jej dzieci do karmienia. Dwoje, pieska i suczkę, dwiema rękami. Na szczęście nie mam trzech rąk, bo dzięki temu ocalała druga suczka.

No ale powstał kolejny problem – jak wykarmić tego oseska, którego matka z pewnością odrzuciłaby, jak tamte dwa? Z pomocą przyszła koleżanka – hodowczyni, u której właśnie oszczeniła się mała terierka. Udało się podłożyć jamniczkę, którą przyjęła i zaczęła wylizywać. Mieliśmy szczęście. Oczywiście w tej sytuacji nie było mowy o sprzedaży jedynego ocalałego szczeniaka. Tym bardziej że Xantia miała zostać wysterylizowana, a my ponownie zrujnowani finansowo, ale także i psychicznie po tej dramatycznej historii.

Sardynka, Kobra i Andzia

Jedyna córka Xantii i Tiffa wyrosła na piękną sukę. Po rodzicach odziedziczyła urodę i pasję łowiecką, którą potwierdziła podczas konkursu tropowców. Po uzyskaniu kwalifikacji hodowlanych została pokryta i wydała na świat szóstkę ślicznych dzieci. Nie obyło się jednak bez „cesarki”. Baliśmy się powtórki historii z Xantią, ale nie było przykrych niespodzianek. Sardynka przyjęła potomstwo i była najtroskliwszą psią mamą. Z tego miotu w domu została suczka, a Sardynka miała jeszcze raz dzieci, które również wspaniale odchowała.

Kobra – takie imię otrzymała pozostawiona jej córka z pierwszego miotu. To ona wynagrodziła nam wszystkie dotychczasowe niepowodzenia. Nie tylko zakończyła karierę wystawową wymarzonym przez niejednego hodowcę tytułem Zwycięzcy Świata, ale dała cztery wspaniałe mioty, urodzone siłami natury. Z ostatniego miotu zostawiliśmy w domu Andzię, która została championką Polski, ale nigdy nie była kryta. Zapadła decyzja o zakończeniu hodowli długowłosych na rzecz szorstkowłosych – miniaturowych i króliczych. Jest jeszcze sporo do zrobienia… A przede wszystkim odbudowanie finansów. Bo hodowla to nie sposób na życie, a niezwykle kosztowne hobby, wbrew obiegowym opiniom. Sprzedaż nawet kilku szczeniaków po bezproblemowej ciąży nie zrekompensuje wydatków na szczepienia, karmę, wystawy i dojazdy (często za granicę), ewentualne leczenie czy układanie. Suka może mieć, zgodnie z regulaminem, jeden miot w roku. Od kilku lat spłacamy niemały kredyt. Jeszcze nie widać końca.

ikona podziel się Przekaż dalej